wtorek, kwietnia 25, 2006

Stuntshow

Jak nakazuje lokalna tradycja w tym roku również zawitał do Luksemburga objazdowy "cyrk" kaskaderów.
Swoją drogą przerażająca jest w Luksemburgu ta powtarzalność i reguralność. Tutaj chyba nic nie dzieje się spontanicznie.
Co roku o tej samej porze jest cyrk, co roku również pokaz kaskaderów, wesołe miasteczko, urodziny Księcia (choc wcale nie muszą wypadać w Jego urodziny) i wszelkie targi o określonej tematyce i z terminami ustalonymi już na 5 lat do przodu.
A co najciekawsze każdy szanujący się Luksemburczyk już po wyjściu z danego show cały się cieszy na myśl, że już za rok będzie mógł obejrzeć dokładnie to samo.
Ja chyba szybko się asymiluję i "luksemburaczeje" bo też mam tak mam. :)

Ale wracając do tematu.
Pokaz był nawet ciekawy choć miał elementy lekko denerwujące.
Zaczne od nich, żeby już dalej tylko zachwalać. :)
Wstęp na 1,5 godzinne show kosztował 16 euro. Do zaakceptowania, ale...
Po pierwsze na początku 15 minut to oni się dopiero przygotowywali, ustawiali samochody i takie tam. Potem jakieś 5 minut prezentowali kaskaderów. A na dokładkę kolejne 5 minut (przypominam o cenie biletu) prezentowano samochody lokalnego dilera sponsorującego pokaz.
Aha, w środku jeszcze była 20 minutowa przerwa (niezbyt wiem po co, bo tylko prezentowane w tym czasie były znowu samochody lokalnego dilera).
Pod koniec też dziewczyna, która chodziła i sprzedawała napoje nagle weszła pomiędzy trybuny z tacą! Poczułem się jak w kościele. Zapewne zbierano pieniądze na jakiś szczytny cel (niestety nie zrozumiałem jaki) ale mimo wszystko to już była chyba przesada.
Ale to organizacja. Sama "zawartość merytoryczna" nie budziła już żadnych zastrzeżeń.

Zaczeło się z grubej rury, czyli od tego co tygryski lubią najbardziej: poślizgi kontrolowane.
Przodem, tyłem, 180 stopni, 360 stpni, jeden samochów, dwa samochody synchronicznie, ...
I wszystko na centymetry od barierek odgradzających publiczność.
Wszechobecny zapach spalonych opon i momentami trudności w zorientowaniu się gdzie właściwie jest samochód w tej zasłonie dymnej. :)
I ta maniera głównego showmana: człowiek po udanych akrobacjach (a wszystko mu wychodziło) wysiadał z samochodu i pozdrawiał publiczność.
Niby naturalne, ale nigdy nie zatrzymywał do końca samochodu i po wyjściu z niego ten dalej się toczył do przodu bądź tyłu. I dopiero mniej istotni kaskaderzy łapali samochód i go zatrzymywali.
Całość nie do opisania, jak również nie do sfotografowania (przypominam o problemach sprzętowych :( ).
Mam chociaż nadzieję, że widziały to wszelkie tuningowane wieśniaki z okolicy, które potrafią pół nocy mi piszczeć oponami, a nawet procenta z tego co zostało pokazane nie umieją.


Jeżdżenie na dwóch kołach z samochodem załadowanym dziewczynami z widowni też robiło wrażenie.
A jazda bokiem z prawie zerową prędkością burzyła już całkowicie moje pojęcie o fizyce. :)


Potem nastąpił ciut nudniejszy punkt programu (bynajmniej dla zagorzałego fana 4 kółek).
Motocykle.


Może skakanie po 16 metrów nad samochodami albo akrobatyczne "ujeżdżanie" ścigacza jest widowiskowe ale w sumie po co marnować czas na uczenie się czegoś takiego jak można w tym czasie jeżdzić samochodem.

Następnie pokaz dachowania. Kolejno pojedynczy obrót kilka razy, potem potrójny.
Wszystko kontrolowane.
I o ile potrójne dachowanie nie robi już na mnie ostatnio wrażenia, o tyle fakt, że ktoś robi to niemal codziennie i wychodzi ciągle z tego cały zasługuje na uznanie.

Zwrócił ktoś uwagę na samochód z tyłu?
Nie? A warto.
Po pierwszym dachowaniu silnik zdachowanego samochodu odmówił posłuszństwa.
Ale byli na to przygotowani i właśnie drugi samochód służył jako silnik. Zderzak w zderzak rozpędzał samochód do dachowania i w ostatniej chwili zjeżdżał na bok.

I na koniec co w sumie to co było reklamowane na plakatach w mieście i dzięki czemu się skusiłem tam pójść.
Big Footy.

Tu niestety można się było lekko zawieść, zwłaszcza po pokazach w TV amerykańskich show z tymi wdzięcznymi samochodzikami.
Tutaj polegało to niestety tylko na spokojnym przejechaniu kilku samochodów i sprasowaniu ich. Nic więcej.
Choć to też w sumie robi wrażenie i aż się chce coś takiego mieć. O ile łatwiejsze byłoby parkowanie. :)


I prawdziwy profesjonalista.
Niejaki Mario Cortes.
Respect!



I na koniec wątek humorystyczny.
Pamietacie zdjęcie z meczu drugiej ligi?
Okazuje się, że Luksemburczyk też potrafi :)

Oczywiście zamiast rowerków użyli traktor.
Choć to akurat naturalne - wszechobecny kult traktorków. Może kiedyś o tym napiszę. :)

niedziela, kwietnia 23, 2006

Pralnia - instrukcja obsługi

Początek standardowy: podchodzi się z rzeczami do prania do okienka i miła pani zabiera wszystko, liczy ile trzeba zapłacić i po zapłaceniu informuje kiedy rzeczy będzie można odebrać.
I na koniec wręcza kartę chipową formatu kredytowej z logiem pralni.
I to był ostatni raz kiedy widziało się obługę.
W wyznaczonym terminie odbioru należy stawić się z kartą chipową przy pralni:

Następnie odszukać miejsce na ścianie, gdzie by można było wsadzić tą kartę:

I grzecznie czekać, aż przed oczyma na specjalnej taśmie przesunią się dzisiątki wieszaków z ubraniami, żeby na koniec otworzyły się pleksiglasowe drzwiczki i wysunęło się ramię z właściwymi rzeczami do odbioru:

sobota, kwietnia 22, 2006

Kontrola Techniczna

Jak wszędzie raz do roku trzeba stawić się ze swoim pojazdem do kontroli technicznej.
W Polsce w każdej małej mieścinie jest kilka takich stacji kontroli i w większości z nich mechanicy nie widzą samochodu a jedynie wklepują "na słowo" przegląd (wiem co mówię :) ).
W Luksemburgu jest zgoła inaczej.
Na cały kraj są tylko trzy stacje kontroli i nie ma zmiłuj się. Jeśli samochód nie ma właściwości nowego fabrycznie nie ma szans na otrzymanie przeglądu.
Ale po kolei.
Po znalezieniu stacji wybiera się jedną z trzech dróg wjazdowych: samochody ciężarowe, osobowe z przyczepami, osobowe bez przyczep i motocykle.
Potem dojeżdża się do budki, gdzie pan(i) sprawdza dokumenty i kieruje do jednej z 5 kolejek wjazdowych (lub trzech dla ciężarowych i osobowych z przyczepami).
Oczywiście na stronie internetowej można zawsze sprawdzić jak długie są kolejki i czy warto jechać, ale tak naprawdę w godzinach pracy stacji kolejki zawsze są długie :)
Tylko trzy punkty kontroli a samochodów sporo w kraju. A poza tym i tak każdy ma zaplanowany odgórnie (z możliwościa odwołania się) termin wizyty przysłany 2-3 tygodnie przed terminem listownie do domu.
Podgląd na kolejki samochodów osobowych dostępnyu tutaj.

A to widok z Musso na kamerę przemysłową, z której widać kolejki :)

A to widok z tejże kamery przemysłowej na...
Tak, tak.
Musso! :)

A potem to już fabryka.
Wjeżdżając mija sie kasę, gdzie pan(i) raz jeszcze sprawdza dokumenty i przyjmuje opłatę za kontrolę (23 euro).
W hali jest 6 identycznych pasów kontrolnych, więc "przerób" jest całkiem spory.
Każdy pas ma 5 kolejnych punktów kontrolnych, na których samochód jest bardzo szczegółowo sprawdzany i milczący panowie tylko odznaczają odpowiednie kratki na tajemniczych formularzach.



Po minięciu wszystkich punktów kontrolnych z dwoma formularzami z zaznaczonymi jakimiś kratkami podjeżdza się do budki, gdzie pan(i) wkłada je do komputera i ten na ich podstawie wystawia raport z badania i decyzję czy samochód może poruszać się po drogach lub co należy naprawić, żeby taką decyzję otrzymać.

Na marginesie tylko dodam, że Musso przeszedł pozytywnie kontrolę na dzień przed wypadkiem.
Więc wypadek mieliśmy w 100% sprawnym samochodem, o ile jest to jakies pocieszenie :)

"Gruba kreska" ;)


Opatrzność czuwała nad nami. To pewne.
Ale czas wrócić do właściwego tematu bloga i odkreślić "grubą kreską" incydentalny wpis wypadkowy.
Blog trochę zubożeje jeśli chodzi o zdjęcia. A to dlatego, że podczas "Crash Testu" poza Musso swego żywota dokonał również aparat.
Wraz z obiektywami.
Jak też palm z GPSem, laptop, mp3 player i jakies 12 płyt ze zdjęciami z ostatnich kilku miesięcy.
Pomimo, że wszystko było w dedykowanych dla danych gadżetów torbach.
Ale dachowania zrobiły swoje.
Przetrwała jakoś mała małpka Canona, choć obudowie trzeba było robić "blacharkę". :)
I póki ona bedzie działała jakieś zdjęcia zawsze będą.

Na początek będzie kilka zaległych wpisów, do których fotki miałem już zgromadzone, ale jakoś nie było czasu ich opublikować.

A już naprawdę na koniec, zanim będzie "gruba kreska" jedno z ostatnich zdjęć Musso w dobrej formie:

I jeden z ostatnich autoportretów grupowych wykonany za pomocą EOSa 300D i obiektywu 70-300 IS USM:



Koniec.
Krecha! :)

_______________________

niedziela, kwietnia 16, 2006

No Comment













Crash Test

Wyprawa na święta do Polski okazała się testem zderzeniowym dla Musso.
Test obejmował jednocześnie kilka parametrów: zderzenie "półczołowe", zderzenie boczne oraz kilkakrotne dachowanie.
Dla wiarygodności wyników testów standardowa prędkość crash testów (50 km/h) została podniesiona do 130 km/h i około 70-80 km/h przy zderzeniu bocznym. Jednocześnie przy uderzeniu bocznym standardowy uderzający samochód osobowy został zastąpiopny TIRem.

Jako, że powstał ten wpis i jest pisany z "przymróżeniem oka" nie musze chyba dodawać, że Musso zdał test na 6+ !


A teraz opis szczegółowy:

Przy prędkości ok. 130 km/h jechaliśmy środkowym pasem autostrady i zrównywaliśmy się z TIRem jadącym prawym. Nagle TIR zdecydował się na wyprzedzanie i wjechał na nasz pas jednocześnie włączając kierunkowskaz. Nam pozostał tylko milisekundowy wybór: wjechać pod koła naczepy lub próbać ucieczki na lewy pas.
Wybraliśmy lewy pas.
I potem to już poszło szybko: kontra w lewo, w prawo, w lewo, poślizg, uderzenie barierki odgradzającej autostradę, przeskoczenie jej, kilkakrotne dachowanie (z czego ze dwa razy nie dotykając ziemi) i na koniec zatrzymaliśmy sie w poprzek na środku autostrady w przeciwnym kierunku. Na kołach.
Stan taki trwał jakieś 2-3 sekundy, w czasie których Agnieszka zaczęła sie wypinć z pasów, a ja zobaczyłem, ze od mojej strony jedzie na nas TIR. Był w miare daleko więc byłem spokojny.
Niestety TIR nie widział nas. Więc jak się zorientowałem, że nie zwalnia zdąrzyłem tylko krzyknąć do Agnieszki, że jedzie na nas TIR i spiąć się w sobie, choć nie miałem wielkiej nadziei na wyjście z tego cało.
Kierowca TIRa zobaczył nas w ostatniej chwili i na 2-3 metry przed nami skręcił i uderzył w nasz bok dokładnie 3 centymetry za mną (sprawdzone przy oględzinach samochodu).
I zaczęło się na nowo.
Agnieszka prwadopodobnie w tym momencie została wyrzucona z samochodu. Borys z bagażnika prawdopodobnie też lub troche wcześniej. Tego dokładnie nie wiemy.
Ja przebyłem dachując i kręcąc się wokół własnej osi dodatkowe 60-80 metrów i zatrzymałem się ponownie w poprzek autostrady i ponownie na kołach, a raczej na ramie, bo kół praktycznie już nie było.
Po wyjściu z samochodu zobaczyłem, że Agnieszka biegnie w kierunku samochodu.
Inne samochody wolniej bądź szybciej ale zatrzymywały sie i nie było żadnej innej stłuczki i nikomu nic się nie stało.
Potem zaczeliśmy szukać psa choć baliśmy się, że raczej miał małe szanse na przetrwanie.
Aż nagle ktoś z tłumu krzyknąl, że biegnie! I Borys spośród samochodów wybiegł prosto na nas!
Był troche wystraszony, ale cały i jak nas zobaczył się uspokoił. :)
A potem to już niemiecka organizacja: po 3 minutach od wypadku policja i kolejnych 2-3 minutach karetki.
I dalej już 3 dniowa obserwacja w szpitalu.

Obrażenia:
Borys: zdarte częściowo dwie poduszeczki na tylnej łapce i zadrapanie na przedniej. Dzisiaj (czyli po tygodniu) już nie bolą i normalnie biega za patyczkiem :)
Agnieszka: Zero złamań i urazów wewnętrznych, ogólne obicia i skaleczenia: zbite palce i pieta u lewej stopy (przez co teraz lekko kuleje), sianiaki na nogach i zbite i podrapane plecy; rozcięta powierzchownie głowa i założone 5 szwów (a dokładnie zszywek wyglądających jak biurowe) i dwa szwy na plecach. Szybko się goi.:)
Ja: siniak na klatce od pasa (pirotechniczny napinacz szczęśliwie zadziałał) i ogolny ból w klatce, ale niewielki i brak złamań; siank na ramienu dlatego, że jednak TIR zachaczył o mnie te 3 centymetry :)

Koniec :)

czwartek, kwietnia 06, 2006

Narzeczona wujka

Kilka dni temu mój sześcioletni siostrzeniec przygotowywał referat o wybranym kraju. Padło na Luksemburg :)
Wujek (czyli ja) okazał się pomocny jako źródło tematów i fotek.
A poniżej fragment rozmowy na dzień po referacie:

Wujek: I jak poszedł Łukaszowi referat?
Mama: Referat mu wyszedł super, dostał za niego 3 zielone karteczki!
Wujek: To dobrze czy źle?
Mama: Dobrze :)
Mama: Do jednego wstydził się przyznać pokazując zdjęcia.
Mama: Mianowicie, że wujek ma NARZECZONĄ!
Mama: Wujek, prawdziwy facet gardzi wszelkim rodzajem kobiet.
Mama: Chyba że kobieta jest jego mamą.
Wujek: Ale poczekaj, referat mial byc o Luksemburgu a nie wujku.
Mama: No był o Luksemburgu, ale na zdjęciach zaplątał się wujek i
ta nieszczęsna dziewczyna, z której się sześciolatek musiał gęsto
tłumaczyć.

Odszczekiwanie

Wracam po długiej przerwie spowodowanej, wstyd się przyznać, zwyczajnym lenistwem.
I zaczynam od odszczekiwania czyli skomentowania ostatnich kilku wpisów.
Pierwsza sprawa została już wyjaśniona. Chodzi o palenie krzyży i to, że zwyczaj wywodzi się z wierzeń pogańskich, a nie jak napisałem chrześcijańskich.
Po drugie jakieś dwa dni po tym jak napisałem, że społeczność bałwanków śniegowych się nie poddaje nastapiło nagłe ocieplenie i bałwanki zniknęły bezpowrotnie.
I po trzecie bociany.
A raczej żurawie czarnoszyje. :(
Po kilkugodzinnym googlowaniu, porównywaniu zdjęć, opisów, dźwięków itp. moja teoria z bocianami osatecznie padła.
Podłamało mnie to troche mówiąc szczerze. Może stąd ta chwilowa niechęć do prowadzenia bloga? ;)

I to chyba na tyle :)
Na szczęście w odszczekiwaniu jestem dobry :)

Ze spraw organizacyjnych dodam tylko, że w związku z powrotem Kojna z Tokio formuła współzawodnictwa na blogu traci sens (choć jakoś w sumie i tak nigdy się jakoś mocno nie wykształciła). Co za tym idzie znika z bloga licznik wyników, a z czasem też nazwa bloga ulegnie zmianie na bardziej odpowiednią. Ale to narazie plany.